Recenzja filmu

Berlin Calling (2008)
Hannes Stöhr
Paul Kalkbrenner
Rita Lengyel

Berlińska upalona muza

"Berlin Calling" żyje właściwie wyłącznie dzięki warstwie muzycznej, cała reszta niestety, szwankuje, film mógłby być zwyczajnie znacznie lepszy.
"Berlin Calling" to trzeci film Hannesa Stöhra. Reżyser zrealizował wcześniej "Berlin Is In Germany", który jest jednym z bardziej interesujących filmów z niemiecką stolicą w tle oraz (znaną też w Polsce) komedię "Jeden dzień w Europie". Jeżeli pokusić się o próbę charakterystyki stylu twórcy, to filmy Stöhra są skromne, fabularnie proste, z niespieszną narracją, dobrymi zdjęciami, oferują coś obiektywnie nieuchwytnego, co można nazwać klimatem. Być może udaje się to osiągnąć reżyserowi dzięki pozornej niespójności, swobodzie zdjęciowej, która pozwala na kontemplacyjne, statyczne ujęcia i panoramy. W "Berlin Calling" Stöhr powraca do berlińskich klimatów, wyzyskując do maksimum ścieżkę dźwiękową autorstwa muzyka i producenta techno Paula Kalkbrennera, który gra tu również główną rolę. Bohaterem "Berlin Calling" jest DJ Ickarus, który wraz ze swoją menedżerką i dziewczyną Mathilde podróżuje w trasie koncertowej, próbuje skupić się na pracy nad nowym muzycznym materiałem oraz eksperymentuje z narkotykami, podkręcając do maksimum swoje i tak napięte, dynamiczne życie. Muzyk egzystuje właściwie od jednego koncertu do drugiego, od jednej klubowej imprezy do drugiej w tak szaleńczym rytmie, bez chwili wytchnienia, niczym w jakimś frenetycznym tańcu, że katastrofa wydaje się tylko kwestią czasu. Wyczerpanie psychiczne i fizyczne, kryzys związku z Mathilde i zapaść na skutek przedawkowania narkotycznych specyfików kończą się przymusową hospitalizacją w zakładzie zamkniętym, gdzie muzyk ma szansę dojść do siebie po toksycznym szoku i wyciszyć się. DJ Ickarus okazuje się przy tym niepokornym pacjentem, bo nie tylko pracuje nieprzerwanie nad płytą, lecz także buszuje po oddziale z anarchistyczną werwą godną McMurphy’ego z "Lotu nad kukułczym gniazdem". Film Stöhra rozpada się właściwie na dwie części – tę nałogowo i muzycznie intensywną oraz tę ascetyczną, bardziej statyczną, szpitalną – które są zszywane na okrętkę wątkami dziewczyny Ickarusa, jego rodziny, opiekującej się nim lekarki. Fabularnie rzecz  jest niezmiernie przewidywalna i prosta, bazuje na łatwych skojarzeniach, lecz oparcie na kreacji Kalkbrennera nadaje mu jednak rys autentyzmu. W końcu mamy na ekranie prawdziwego muzyka, który fascynacji i pasji tworzenia udawać nie musi. "Berlin Calling" żyje właściwie wyłącznie dzięki warstwie muzycznej, cała reszta niestety, szwankuje, film mógłby być zwyczajnie znacznie lepszy. Jedynie muzyka, czy może raczej te technologicznie generowane struktury dźwięków, wibrujące i mechaniczne – są tym, co ma potencjał by zainteresować widza (nawet takiego nierozgarniętego muzycznie jak niżej podpisana) bardziej niż rozgrywająca się na ekranie (jakże sztampowa przecież) historia. DJ Ickarus zmagający się z nagraniami, pochłonięty wsłuchiwaniem się w transowe rytmy, tylko wtedy jest też interesujący – wtedy, gdy staje się zwyczajnie fizycznie obecny wraz ze swoją muzyką, wydającą się wchłaniać i przetwarzać dźwięki miasta oraz prędki rytm życia. Tylko te ujęcia nakręcone są z intensywnością, którą miło jest chłonąć z kinowego ekranu, tylko one absorbują uwagę, słuch i wzrok, pozwalają zanurzyć się w świat DJ-a i sprawdzić, co też  może być takiego na dnie huczącego basu lub jaka harmonia kryje się w miarowości gongu z wagonika pociągu.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones